Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi ludwikon z miasteczka Bielsko-Biała. Mam przejechane 11153.50 kilometrów w tym 1794.60 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 13.34 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy ludwikon.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

W innym państwie

Dystans całkowity:874.00 km (w terenie 70.00 km; 8.01%)
Czas w ruchu:50:27
Średnia prędkość:17.32 km/h
Suma podjazdów:17130 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:72.83 km i 4h 12m
Więcej statystyk
  • DST 36.00km
  • Czas 02:01
  • VAVG 17.85km/h
  • Podjazdy 2937m
  • Sprzęt Kellys
  • Aktywność Jazda na rowerze

Monte San Simeone

Sobota, 27 sierpnia 2016 · dodano: 20.09.2016 | Komentarze 0

No i nastał ten ostatni dzień pobytu. Poprzedniego dnia zmieniliśmy miejsce noclegu na...takie z prysznicem. Wylądowaliśmy na campingu nad jeziorem (Lago Di Cavazzo) z zamiarem umycia się, przespania, a rano wyruszenia do Polski. Jednak rano spojrzałem na mapę i znalazłem w pobliżu najbardziej krętą drogę jaką kiedykolwiek widziałem. Chęć zaliczenia tego podjazdu była tak silna, że wyjazd do kraju musiał poczekać. Kuba odpuścił - zakwasy nie pozwoliły mu wsiąść na rower. 
Droga pod szczyt San Simeone była wąska, stroma i nierówna. Nie jakość asfaltu była tu jednak atrakcją lecz przewyższenie, liczne zakręty, tunele, ekspozycja. To była naprawdę dobra decyzja żeby popedałować przed wyjazdem. Wydłużyłem sobie te piękne doznania o jeszcze jeden dzień.









  • DST 84.00km
  • Czas 04:52
  • VAVG 17.26km/h
  • Podjazdy 3355m
  • Sprzęt Kellys
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zoncolan

Piątek, 26 sierpnia 2016 · dodano: 16.09.2016 | Komentarze 1

Po trzech dniach pedałowania w słoweńskich i włoskich Alpach, czwartego dnia zrobiliśmy sobie przerwę i POSZLIŚMY w góry - w sensie, że trekking:

Nasze mięśnie czterogłowe uda ewidentnie dały piątego dnia znać, że wolą gdy jeździmy na rowerach. Zakwasy mieliśmy nie do zniesienia! Trzeba było to rozjeździć. Zwinęliśmy namiot i pojechaliśmy samochodem do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów włoskiego Tolmezzo. Tam wyciągnęliśmy z bagażnika rowery i palcem po mapie wyznaczyliśmy pętlę na dziś. Przebiegała ona przez jeden z najtrudniejszych, jeśli nie najtrudniejszy podjazd we Włoszech - Zoncolan - 10km ze średnim nachyleniem 12%, maksymalnym 22% wspinając się na wysokość 1730m. n.p.m. z przewyższeniem 1203m. Droga do Ovaro (miejscowości skąd zaczyna się sławetny podjazd) była dość ruchliwa jednak po przejechaniu bramy z napisem "Zoncolan" nic już nie rozpraszało naszych zmysłów - na tym podjeździe każdy kolarz słyszy jedynie swój własny oddech. Trasa - szczególnie na szosowych przełożeniach - jest bardzo siłowa. W większości zmuszony byłem do pokonywania kilometrów wężykiem od krawędzi do krawędzi wąskiej jezdni. Po drodze co kilkaset metrów ustawione są tabliczki z sylwetkami słynnych kolarzy, które działają motywująco ale jednocześnie uświadamiają jak przy takim nachyleniu dłużyć się niedługi wcale odcinek. Pod koniec lekko się wypłaszcza ale żeby emocjom nie było koniec zaczynają się wąskie tunele.





Po niespełna 10 minutach na przełęcz dojeżdża Kuba i po krótkiej przerwie rozpoczynamy ciągnący się w nieskończoność zjazd serpentynami w dół, w kierunku miejscowości Sutrio i Paluzza. Tam zamierzamy się posilić i uzupełnić płyny, jednak okazuję się to trudne do zrealizowania z uwagi na włoską sjestę czyli przerwę w pracy w godzinach południowych. Nie mogąc sobie pozwolić na oczekiwanie do 16:30 na otwarcie sklepów, zmuszeni jesteśmy skorzystać z oferty jednej z otwartych restauracji, kupując jedynie lody i colę. Dawka kalorii była nam potrzebna z uwagi na kolejny czekający nas podjazd w kierunku miejscowości Paularo.





W dalszej trasie mijaliśmy kilka bardzo urokliwych miasteczek by ostatecznie powrócić do Tolmezzo, gdzie mieliśmy samochód. W tym miasteczku trochę się pokręciliśmy odwiedzając lodziarnię, sklep, itp. Zgodnie stwierdziliśmy, że w warunkach alpejskich, gdzie pokonujemy sporo przełęczy planowanie trasy na ok. 100 km jest optymalnym wyborem.







  • DST 34.00km
  • Teren 1.00km
  • Czas 02:30
  • VAVG 13.60km/h
  • Podjazdy 1109m
  • Sprzęt Kellys
  • Aktywność Jazda na rowerze

Altopiano del Montasio

Środa, 24 sierpnia 2016 · dodano: 14.09.2016 | Komentarze 1

Po wczorajszej bardzo wymagającej trasie, tego dnia zrobiliśmy sobie króciutką przejażdżkę, gdzie wymagający był jedynie 6 kilometrowy podjazd na płaskowyż zwany Altopiano del Montasio. Ten podjazd na 1519m. n.p.m. stanowił metę 10 etapu Giro di Italia w 2013r. Pojechaliśmy tam zupełnie w ciemno nie zdając sobie sprawy jakie piękne to miejsce. Zachwyceni okolicą zabawiliśmy tam dłużej i spędziliśmy sporo czasu opalając się, pijąc wino i jedząc regionalne produkty w schronisku.








  • DST 160.00km
  • Czas 08:00
  • VAVG 20.00km/h
  • Podjazdy 4000m
  • Sprzęt Kellys
  • Aktywność Jazda na rowerze

Triglav i Vrsic

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · dodano: 09.09.2016 | Komentarze 2

Drugiego dnia naszej wyprawy postanowiliśmy zrobić porządną trasę. Wyznaczyliśmy pętlę przebiegającą przez najwyżej położoną przełęcz w Słowenii czyli Vrsic (1611m. n.p.m.). Blisko 100km. wydało nam się trochę mało więc dołożyliśmy do tego kilkadziesiąt kilometrów dojazdu pod imponującą, ponad kilometrową ścianę Triglava - najwyższego szczytu Słowenii.

Przejazd z włoskiego Tarvisio do słoweńskiej Mojstrany przebiegał w większej mierze drogami rowerowymi. Złego słowa o tamtejszych ścieżkach rowerowych powiedzieć nie można - bo o co się może nie podobać w ścieżce ciągnącej się przez 30km. pozbawionej krawężników, o dobrej jakości asfaltu, odpowiedniej szerokości, położonej z dala od dróg dla samochodów.

Droga pod Triglav (Triglavska cesta) okazała się być...szutrowa. Na szczęście nierówności i kamyczki były niewielkie i moje oponki 23c dobrze to zniosły. Po drodze zaliczyliśmy trochę trekkingu podchodząc pod i za wodospad którego dolna część mierzy aż 52m. Kapiąca zewsząd woda przyjemnie nas schłodziła.


Po powrocie do Mojstrany, a następnie ścieżką rowerową do ośrodka narciarskiego jakim jest Kranjska Gora, uzupełniliśmy płyny, wrzuciliśmy coś na ząb i rozpoczęliśmy podjazd na Vrsic. Podczas ciągnącego się w nieskończoność wjazdu, a następnie szybkiego, pełnego adrenaliny zjazdu pokonujemy łącznie 50 ostrych, numerowanych zakrętów. Wjeżdżając w górę przed oczami mamy imponującą ścianę Prisojnika (2547m. n.p.m.). Na niej natura wyrzeźbiła podobiznę smutnej kobiecej twarzy tzw. Ajdovskiej Dziewicy, a wyżej widoczne jest największe w Alpach okno skalne mierzące 80m. wysokości! (na poniższym zdjęciu twarz i okno są nad tyłem samochodu VW).

Na przełęczy, czekając na Kubę zamówiłem piwko. Gdy dojechał, po krótkiej przerwie rozpoczęliśmy szalony zjazd w dół, zatrzymując się jedynie na pomoście widokowym, gdzie widoki były nie tylko na krajobraz :)

Po zjeździe z przełęczy na wysokość ok. 400m.n.p.m. rozpoczęła się długa i mozolna wspinaczka na przełęcz Predil (1156m. n.p.m.), która oddzielała nas od końca wyprawy, od naszego namiotu. Podczas tej jazdy bardzo negatywnie zaskoczył nas brak jakiegokolwiek sklepu, w którym moglibyśmy uzupełnić kalorie. Jedzenie skończyło nam się na Vrsic'u i plan był taki aby energię do pokonania kolejnego podjazdu kupić gdzieś w dolinie. Okazało się, że można zrobić ok. 100km od Krajnskiej Gory do Tarvisio nie napotykając najmniejszego choćby sklepiku, mijając jedynie ze cztery knajpki. Przed ostatecznym podjazdem kupiliśmy colę w jednej z takich knajpek, a Kuba dał mi gryza banana. Podczas wspinaczki ratowała mnie jeszcze woda z źródełka bijącego w jednej z mijanych wiosek. Doprawdy nie pamiętam żebym jechał kiedykolwiek bez pary w nogach w takim stopniu jak wtedy. Nie miałem z czego jechać, a na jedzenie w mijanej pizzerii nie było czasu gdyż zbliżał się zmrok. Podczas tego podjazdu znów się rozdzieliliśmy, a do namiotu dotarliśmy praktycznie o zmroku. Bateria w moim telefonie nie wytrzymała do końca wobec czego końcowe kilometry Strava zaznaczyła jako linię prostą.




  • DST 42.00km
  • Czas 02:42
  • VAVG 15.56km/h
  • Podjazdy 2125m
  • Sprzęt Kellys
  • Aktywność Jazda na rowerze

Mangart

Poniedziałek, 22 sierpnia 2016 · dodano: 08.09.2016 | Komentarze 1

Wybraliśmy się z Jakubiszonem pojeździć troszkę po alpejskich przełęczach. Korzystając z map google i zdjęć street view wyznaczyliśmy sobie miejscówkę na rozbicie namiotu. Wybór jeziora "Lago del Predil" okazał się strzałem w dziesiątkę! Przepiękne położenie na wysokości 1050m.n.p.m., doskonała baza wypadowa w alpejskie serpentyny, dwutysięcznych szczyty w około, dostęp do wody. 

Bezpośrednio po przyjeździe ok godz. 12:00 wypakowaliśmy rowery i pojechaliśmy na nieodległy podjazd pod szczyt Mangart (2679 m n.p.m.) Znad jeziora do najwyżej położonego asfaltowego odcinka w Słowenii mieliśmy tylko 16km. Nie były to łatwe kilometry - trzeba było się wdrapać na 2055m. n.p.m. pokonując wiele zakrętów, kilka ciemnych tuneli. Jednak w tamtej chwili żaden z nas nie czuł zmęczenia. Przepełniała nas radość wywołana okolicznościami przyrody, widoki były nieziemskie. Pierwszy raz w życiu miałem okazję jechać rowerem szosowym po drodze tak krętej, położonej tak wysoko. Zaliczyłem rekord wysokości na dwóch kółkach.









Na górze było dosyć zimno. Był to jedyny dzień podczas tygodniowego wypadu gdzie skorzystałem z długich ciuchów. Na zjazd włożyłem nogawki, rękawki, kurtkę, a nawet rękawiczki z długimi palcami. Od następnego dnia żadna chmurka już nie zasłaniała słońca, a przyznać trzeba, że pokonując podjazdy przy 30to stopniowym upale człowiek modli się o cień. Po powrocie nad jezioro skoczyliśmy jeszcze do pobliskiego Cave del Predil - kopalnianego miasteczka, które czasy świetności ma już na pewno za sobą. Kopalnia wydawała się być zamknięta, a okolica wydawała się być dość uboga - takie włoskie slumsy. Oznaczało to, że najbliższy sklep mamy w oddalonym o 15km Tarvisio, a więc z wieczornego piwka przy ognisku nici. Trzeba było wysupłać 4 euro na piwo w restauracji nad jeziorem.




  • DST 58.00km
  • Teren 10.00km
  • Czas 03:14
  • VAVG 17.94km/h
  • Temperatura 22.0°C
  • Podjazdy 766m
  • Sprzęt TREK
  • Aktywność Jazda na rowerze

"Stone-Pit" Route

Środa, 24 września 2014 · dodano: 02.11.2014 | Komentarze 0

Poprzedniego dnia wpadła mi w ręce mapa z opisem tras rowerowych na wyspie Pag. Spośród wielu mających na celu przede wszystkim ominięcie głównej drogi biegnącej wzdłuż wyspy, jedna wydała się mi bardzo interesująca. "Stone-pit route" - "10,5 km. long adventure" - głosił opis trasy, do tego opisy w stylu: "you will be alone and surrounded by rocks and bushes only", a ponadto zdjęcie kolarza pośród górskiej nicości, faktycznie odzwierciedlające ten opis. Pognałem więc z samego rana na start tej najtrudniejszej na wyspie, oddalonej od cywilizacji drogi rowerowej. Po 22 kilometrach pedałowania główną drogą koła wreszcie zjechały z asfaltu. Pokusiłem się o zboczenie z trasy już na początku szlaku aby zobaczyć urokliwą plażę, o której pisano w przewodniku - faktycznie była urocza ale podejrzewam, że wiele tego piękna traci w sezonie, gdy pełno tu plażowiczów.


Właściwa trasa przebiegała kamienista ścieżką wśród równie kamienistego krajobrazu. Początkowo zachwycał widok na morze, później nie było już nic poza głazami i kosodrzewinami. O godzinie 9:00 zrobiło się na tyle ciepło, że musiałem zrzucić z siebie bluzkę z długim rękawem. Wspaniałe uczucie tym bardziej, że w Polsce było w tym czasie deszczowo, a temperatura oscylowała w granicach dziesięciu kresek powyżej zera.



Ta "wymagająca górska trasa" dość szybko się skończyła i gdy wyjechałem na asfalt postanowiłem skręcić w lewo zamiast w prawo i pojechać w kierunku promu. Po kilkuset metrach skręciłem jednak  w odchodzącą w prawo kamienista ścieżkę. Szkoda, że ujechałem jedynie ze dwa kilometry po czym napotkałem definitywny koniec drogi. Takiego kamiennego rozgardiaszu nie szło w żaden sposób pokonać.



Wróciłem zatem na asfalt, który aż prosił się by go dotykać oponami nie grubszymi niż 23mm. i popędziłem w stronę plaży ZRCE, do której wg przewodnika można było dojechać ciekawą leśną dróżką. Tak też było w istocie. W sezonie plaża ta jest niewątpliwa atrakcją o czym przekonałem się 3 lata temu - miejsce nazywanie jest druga Ibizą i imprezy w licznych knajpach zlokalizowanych nad samą wodą trwają tu przez całą dobę. Nie brakuje roznegliżowanych damskich i męskich ciał, typowo wodnych atrakcji jak np. wakeboarding, głośnej muzyki klubowej i licznych barów gdzie można się alkoholizować do woli. Teraz-pod koniec września-plaża świeciła pustkami, a restauracje były w trakcie remontu (ciekawe czy to skutek niedawnych dyskotek czy rozbudowa atrakcji na nowy sezon). Po drodze miałem jeszcze widok na zdobyty wczoraj Sv.Vid-najwyższy szczyt wyspy Pag.


Po zjechaniu z Zrce skierowałem się już w stronę campingu. Nie pojechałem jednak bezpośrednio do celu ale pokluczyłem troszkę po okolicy mając świadomość, że jest to raczej ostatnie moje kręcenie podczas tego urlopu. Odwiedziłem m.in. miejsce gdzie 3 lata temu spędziliśmy najwięcej czasu podczas plażingu - plaża bardzo atrakcyjna dzięki wysokiej skale, z której skoki do wody pamiętam do dziś.

Na camping dojechałem w momencie gdy moje dziewczyny zbierały się już z plaży. Wskoczyłem jeszcze do wody i razem udaliśmy się do wynajętego domku.





  • DST 58.00km
  • Teren 10.00km
  • Czas 03:40
  • VAVG 15.82km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 769m
  • Sprzęt TREK
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sv. Vid

Wtorek, 23 września 2014 · dodano: 19.10.2014 | Komentarze 1

Drugi tydzień urlopu spędziliśmy nieco bardziej na północy Chorwacji - na wyspie PAG. Mieszkając na campingu wodę mieliśmy pod nosem więc zmieniła się nieco formuła wyjazdów rowerowych - nie jeździłem już na rower aby dojechać nad wodę tylko żeby od niej "odpocząć". Pozwoliłem więc sobie na dwie kilkudziesięciometrowe wycieczki. Pierwszego dnia postanowiłem wjechać na najwyższy szczyt wyspy - Sv. Vid wznoszący się 349m. n.p.m. Prosto z campingu wjechałem w teren na oślep gdzieś w kierunku niewidocznego z tego miejsca szczytu. Jednak po kilku kilometrach drogę przegrodziło ogrodzenie i musiałem zawrócić.

Pojechałem zatem pozwiedzać wyspę, a przy okazji zaopatrzyć się w mapę okolicy w którymś z punktów informacyjnych. Mapę dostałem w niewielkim Mandre. Wiedziałem już, że na szczyt dostanę się szlakiem turystycznym z Kolan. Żeby jednak nie kończyć wycieczki zbyt szybko, pojechałem zwiedzić największą miejscowość na wyspie - Navalja.

Wrzesień chyba sprzyja podróżowaniu na dwóch kółkach gdyż po drodze mijałem mnóstwo rowerzystów. Żaden z nich nie postanowił jednak wjechać ze mną w teren. Także wracając przez wspomniane już miasteczko Kolan wjechałem w teren zupełnie sam mijając jedynie dwójkę piechurów. Ścieżka w jej początkowych fragmentach okazała się bardzo wąska i krzaczasta. Zniszczyłem troszkę strój kolarski hacząc co chwila o kolczaste krzaczory.


Po chwili ścieżka wyszła w końcu na poziom gdzie próżno szukać jakiejkolwiek roślinności i przyszedł czas zmierzyć się z jej wyjątkowo nieprzyjaznym dla roweru charakterem - usłana kamieniami przeróżnych kształtów, często znikająca wśród nich. Niekiedy musiałem schodzić z roweru by się przedostać przez te przeszkody, a w szczytowych partiach nawet nieść go na plechach gdyż haczyłem supportem o głazy.




Teren z pewnością był bardziej przystępny do ujeżdżania owiec aniżeli dwóch kółek.

W końcu wniosłem rower na szczyt.


W tle pasmo górskie VELEBIT:

Gdy już napatrzyłem się na zapierające dech w piersiach widoki spostrzegłem nieoznakowaną lecz doskonale widoczną z góry kamienistą drogę, którą wyjazd byłby na pewno bardziej przystępny. Skorzystałem z niej jadąc w dół rezygnując tym samym z paru odcinków wąskiego singla, którym podjeżdżałem ale za to oszczędziłem sobie późniejszego powrotu asfaltem, gdyż ta droga poprowadziła mnie prawie pod sam camping.






  • DST 85.00km
  • Teren 10.00km
  • Czas 06:40
  • VAVG 12.75km/h
  • Sprzęt Chariot
  • Aktywność Jazda na rowerze

Korczula

Sobota, 20 września 2014 · dodano: 01.10.2014 | Komentarze 1

Pierwszy tydzień urlopu spędziliśmy w południowej Dalmacji, na górzystej wyspie u wybrzeży Chorwacji  - Korczuli. Transport rowerów przebiegł bezproblemowo.

Kwaterę wynajęliśmy w miejscowości Lumbarda, na zboczu góry z pięknym widokiem na morze. Dzięki takiemu położeniu każdy wypad na plażę wiązał się z krótkim dojazdem rowerami. Mając rowery mogliśmy ponadto plażować każdego dnia w innym miejscu poznając tym samym wyspę bardzo dokładnie. Przyczepka okazała się bardzo pojemna i pomieściła niezbędny sprzęt do uprawiania plażingu.

 

Oczywiście nie samym plażowaniem człowiek żyje więc zaliczyliśmy też wycieczkę do Korczuli-miasta o tej samej nazwie co wyspa, w którym prawdopodobnie urodził się podróżnik Marco Polo. O ile po porcie i na obrzeżach jazda rowerem była przyjemnocią o tyle zwiedzanie ścisłego centrum musieliśmy powtórzyć na piechotę z racji niezliczonej ilości schodów w mieście.



W ramach poznawania nowych plaż - a były wśród nich wybrzeża każdego rodzaju: piaszczyste, kamieniste, skaliste - czasem opuszczaliśmy również wyspę. Prom kursował co godzinę i stanowił niejako atrakcję sam w sobie.


Poza wyjazdami rodzinnymi miałem w planach wyjazd na okoliczną górę - najwyższy punkt w okolicy widoczny doskonale na poprzednich zdjęciach. Jednak wypad odkładałem na koniec pobytu i w ogóle nie wziąłem pod uwagę, że w dzień kiedy w końcu będę się chciał tam wybrać zepsuje się pogoda. Tak więc w sobotę kiedy ujrzałem górę całą we mgle zadowoliłem się techniczną jazdą po wybrzeżu i po wąskich, usłanych schodami uliczkach miasteczka. Napotkałem też kilka krótkich, egzotycznych singli.


Zabranie rowerów na urlop nad morzem to był doskonały pomysł. Można było pogodzić to co niezbędne dla dziecka - tj. plażowanie, z tym co przyjemne dla tatusia- rowerek ;)




  • DST 202.00km
  • Teren 1.00km
  • Czas 08:29
  • VAVG 23.81km/h
  • Podjazdy 2069m
  • Sprzęt mERIDA
  • Aktywność Jazda na rowerze

2ie stówy z 3jką w tle

Poniedziałek, 8 września 2014 · dodano: 08.09.2014 | Komentarze 4

Dwie stówy bo 200 przejechanych kilometrów. Trójka bo zaliczyłem 3 państwa (Polska, Czech, Słowacja), a także 3 powiaty na terenie Polski (bielski, cieszyński i małopolski).
Dzień zacząłem o 5:00. Mimo tak wczesnej pory wyjechałem dopiero po 2óch godzinach z powodu dolegliwości żołądkowych. Nie dałem jednak za wygraną i ruszyłem zrobić pętlę, którą podsunął mi Marek swoim ostatnim dojazdem do Wlk. Raczy. Mianowicie chodziło o objechanie części Beskidu Żywieckiego po czeskiej stronie pasma. Było to dla mnie tym bardziej interesujące, że nie pedałowałem wcześniej w rejonie Cieszyna i Tesina.  Widok na Beskid Morawski z...Dębowca miejscowości, nie szczytu):

Na rynku wspomnianego miasta zrobiłem pierwszy przystanek połączony z drugim śniadaniem. Na rynek ledwo wjechałem z powodu wszechobecnych robót drogowych w okolicy:

Bardzo ciekawe uczucie kiedy przejeżdża się przez most na rzece stanowiąca granice państwa i nagle ludzie mówią innym językiem. Jednak co ciekawe pierwsze dwie osoby które zauważyłem w obcym państwie to byli...skośnoocy!

Do Trzyńca jechało się w śmierdzącej atmosferze z powodu Huty Trinec. Dosyć zakurzona okolica. Natomiast samo miasteczko bardzo przyjazne rowerzystom - wygodne ścieżki rowerowe wzdłuż ulic a na każdym skrzyżowaniu śluza rowerowa (pierwszy raz widziałem takową na żywo).


Ruch samochodowy nie był zbyt duży w przeciwieństwie do dalszej drogi na Jabłunkov. Jednak kiedy w miejscowości Hradek można było zjechać z drogi szybkiego ruchu na "starą drogę" wszelki ruch zanikł. Tak było wszędzie gdzie wzdłuż poprzedniej drogi powstała droga typu ekspresowa. Na drodze na Cieszyn minęło mnie dosłownie kilka aut, a na starej drodze z Kamesznicy do Milówki nie spotkałem żadnego samochodu. Polecam jazdę rowerem po "starych drogach"!
Z Jablunkova przez Bukovec (piękna okolica) do Polski. Będąc tak blisko nie omieszkałem podjechać do tutejszej atrakcji turystycznej, tj. trójstyku czyli miejsca gdzie stykają sie granice trzech państw - Polski, Czech i Słowacji. Po Słowacji nie pojeździłem natomiast podszedłem za rzeczkę piechotą, a więc kolejne państwo zaliczone!



Niestety z tego przytulnego miejsca trzeba wrócić ta samą drogą i to pod górę. Na głodnych wrażeń czeka bardzo trudna trasa górska - ja sobie odpuściłem (za wysokie progi- może kiedyś :) Ja się tylko pytam gdzie się pcha ta grupa czeskich emerytów? Życie im niemiłe???

Czymże jednak był ten podjazd w porównaniu do następnych czekających mnie w okolicach Istebnej i Koniakowa z Ochodzitą na czele. Poniżej widoczek spod Ochodzitej - wjazd kolarką na wierzchołek sobie odpuściłem (trzeba sobie coś zostawić na przyszłe czasy, okolica wszak jest przepiękna!

Dalej przez Milówkę-na zdjęciu "eska" a ja nad nią jako jedyny uczestnik ruchu:

Później do Żywca, po prawej stronie jeziora Żywieckiego i wysuszonego Międzybrodzkiego:

Dalej do Czańca gdzie chciałem zajrzeć do sklepu rowerowego i tym sposobem na liczniku stuknęło 155km. Żal zatem było nie zaliczyć pierwszej dwusetki więc do Bielska pojechałem okrężną drogą przez Wilamowice i sąsiednie wioski. Po drodze spotkałem imponujący krzyż na polu między domami. W tle na Hrobaczej Łące było widać kolejny - sporo tych aktów wiary.

Na 180 kilometrze jadąc wąskimi dróżkami "na czuja" w pewnym momencie zabrakło asfaltu na odcinku ok 200 metrów. Podczas takiej przełajowej jazdy na szosowych oponach nie wyszło mi ominięcie dziury - w zacienionym miejscu nawierzchnia była mokra, a ruch kierownicą, który wykonałem zbyt gwałtowny. Skończyło się ślizgiem ręka po nawierzchni:

Jak na złość rękawiczki ściągnąłem jakieś 5 kilometrów wcześniej pod sklepem gdzie uzupełniałem kalorie i już ich nie włożyłem na dłonie. Ostatnie 22 km pokonałem trzymając kierownicę jedna ręką. Mimo tego incydentu wycieczkę uważam za bardzo udaną. Co mnie pozytywnie zaskoczyło czułem, że mam w nogach siłę na więcej, choć już niekoniecznie stromych podjazdów. Jeśli jeszcze kiedyś powtórzę ten wynik lub będę chciał pobić swój rekord odległości to zaplanuje jednak trasę przed wyjazdem by pod koniec nie "szukać" kilometrów niejako na siłę.





  • DST 35.00km
  • Czas 02:22
  • VAVG 14.79km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Sprzęt Chariot
  • Aktywność Jazda na rowerze

Zagraniczna wyprawa

Czwartek, 23 sierpnia 2012 · dodano: 23.08.2012 | Komentarze 0

To była prawdziwa wyprawa. Niezbędny był montaż bagażnika na rower bo nad czeskie jezioro Terlicko nie dojechałabym rowerem. Długie wycieczki troszkę mnie nudzą. Rower taty wylądował na dachu, a moja przyczepka i KTM mamy w bagażniku. Przez mamci rower musiałam siedzieć z tyłu sama, bo dla Niej nie było miejsca :( Obok rzeczy rowerowych zmieściło się sporo mojego ekwipunku (jedzenie, podgrzewacz do butelek) i sprzęt do pływania (kąpielówki, dmuchany basen). To miała być całodzienna wycieczka rowerowo-kąpielowa. Po niecałych 60 km. byliśmy nad wodą.

Jednak na orzeźwiającą kąpiel trzeba sobie zasłużyć i najpierw wyruszyliśmy w stronę niezbyt odległego jeziora Zermanice.

Z tamy oglądaliśmy ogromne ryby pływające w wodzie. Początkowo tato planował objechać zbiornik dookoła, jednak nadciągająca burza zmusiła nas do skierowania sterów w stronę auta.

Nie wracaliśmy ta samą drogą i natknęliśmy się na bardzo stromy podjazd. Ja się tak strasznie nie męczyłam, ale po rodzicach było widać, że muszą popracować nad kondycją.

Niedaleko auta zasnęłam na dobre. Ojciec wykorzystał moją nieuwagę i zamiast pozwolić mi iść się kąpać z mamą w jeziorze to zabrał mnie na przejażdżkę wokół zbiornika Terlicko. Byliśmy w połowie trasy kiedy obudziłam się z powodu wertepów i hałasu. Okazało się, że robotnicy remontują ścieżkę idącą po tamie i musieliśmy przejechać dołem po trawie omijając górną część zapory. Co prawda była tam zbudowana kładka ale pełna schodów, a przecież po schodach nie sposób jechać rowerem z przyczepą!


Oj co to była za męczarnia. Kiedy górka zrobiła się za stroma, tato odpiął riksze od bike'a i wypchał mnie na górę. Potem ze mną na rękach wracał się po rower. Masakra! Wyduldał całą wodę z bidonu i zabierał się za moją butelkę z herbatką!

Po tych przygodach nie mogłam już zasnąć i zrobiłam się troszkę marudna. W sumie to dobrze mi było przez tą chwilę na rękach rodzica i nie chciałam już dalej jechać. Wielkiego wyboru jednak nie miałam bo trzeba było się dostać do mamy gdzie czekał kocyk, obiadek i basen z nagrzaną wodą. Jeszcze tylko zjechaliśmy w pewnym miejscu nad brzeg jeziora obczaić warunki na campingu i niestety ruchliwą drogą dojechaliśmy w końcu do celu!



Naprawdę nie ma nic przyjemniejszego niż po wysiłku w upalny dzień wskoczyć do chłodnej ale jakże ciepłej (24'C) wody!

Chociaż nie. Jest coś równie przyjemnego. Zapchać wygłodniały brzuch smazonym syrem z chranolkami.


W drodze powrotnej spałam w samochodzie jak zabita. To dopiero była wyprawa, a znając rodziców to pewnie dopiero początek.